Bezczelność dawnych oprawców, czy naiwność Polaków? Jedno i drugie. Do dziś nie mieści się w głowie, że kaci naszych dziadków znaleźli potem ocalenie pod polskimi skrzydłami.
Zdumiewające są historie ludzi, którzy najpierw byli mordercami Polaków, a potem w desperackiej ucieczce przed sowietami chowali się za polskimi plecami. Tupetu im na ogół nie brakowało, choć nie zawsze mieli szczęście.
Jeśli chodzi o ratowanie się przed Niemcami to bywało też odwrotnie, jak w przypadku Adama Taubera z Chodla. Jako polskiego Żyda ukrywali go żołnierze AK, a kiedy został potem pracownikiem UB wykorzystał ich zaufanie – schwytał i zamordował. Tacy niewdzięcznicy nie stanowili, na szczęście, większości.
Ciekawa jest historia Włodzimierza Aplewicza, zbrodniarza z okolic Budowli i Lerypola na dzisiejszej Białorusi. Jak wiadomo po wkroczeniu Rosjan na Kresy 17 września 1939 roku, powstawały tam liczne prosowieckie bojówki, które z czerwonymi opaskami na rękawach wprowadzały swoje porządki. Niekiedy po prostu grabiły, czasem załatwiały osobiste porachunki albo chciały wkręcić się do nowej władzy.
Na propagandę sowiecką dała się nabrać część Żydów i Białorusinów, często kierowana przez dawnych niedobitków z KPZBi KPZU, którzy nie skorzystali z „zaproszenia” Stalina w 1937 roku i dzięki temu ocalili życie. Teraz wypłynęli na powierzchnię.
Aplewicz był Białorusinem, który z samozwańczą czerwoną milicją urządzał łapanki na polskich osadników wojskowych, żołnierzy i policjantów. W okolicy wsi Budowla torturował i zamordował z kompanami 8 osób pod „zarzutem”, że w 1920 roku walczyli po polskiej stronie w wojnie z bolszewikami.
Kolejnych kilkanaście osób, w tym osadnika wojskowego Jana Tomczyka, banda zamordowała w Lerypolu. Wygarnęli ofiary z domów i zabili na miejscu. Świadkiem tej zbrodni byli synowie Tomczyka, m.in. ś.p. Antoni Tomczyk, późniejszy pułkownik, który osobiście opowiadał mi tę historię.
Aplewicz nie zrobił jednak kariery u sowietów i po pewnym czasie trafił do łagru. Kiedy formowała się Armia Andersa dostrzegł w niej szansę ocalenia. Wielu Białorusinom, którzy rzeczywiście zasługiwali na ratunek z sowieckiego piekła, nie udało się do niej dotrzeć. A jemu się udało.
Został ministrantem i wraz z księdzem wizytował polskie oddziały. Czy był równocześnie agentem NKWD? Wykluczyć tego nie można, ale pewności nie ma. Dość, że został rozpoznany przez synów zamordowanych osadników. Skończyło się to dla niego sądem wojennym i rozstrzelaniem.
Generał Władysław Anders słusznie kalkulował, że do Drugiego Korpusu zaczną napływać również Polacy zza linii frontu – dezerterzy z armii niemieckiej, przymusowo do niej wcieleni. Alianckich dowódców czemuś to dziwiło. Niemcy faktycznie brali do Wehrmachtu Polaków, zwłaszcza z terenów przyłączonych do Rzeszy. Rząd w Londynie rekomendował nawet podpisywanie volkslist dla ochrony żywiołu polskiego przed represjami, co nie zmienia faktu, że Polacy i tak uznawali to za hańbę.
I rzeczywiście wielu naszych rodaków, którzy z oddziałami niemieckimi trafili do niewoli, zgłaszało się potem do służby w Korpusie. Zaciągali się tam również służący wcześniej Niemcom Ukraińcy, w tym niestety również ci, którzy jeszcze niedawno pomagali mordować Żydów i Polaków. Prof. Grzegorz Motykawspomina, że „według ukraińskich źródeł 176 żołnierzy dywizji (SS „Galizien” – przyp.), już po kapitulacji, przeszło do armii Andersa”. Robili to pewnie ze strachu, aby nie pozostać w niewoli sowieckiej.
Nie byli to jednak pierwsi Ukraińcy, którzy trafili do II Korpusu. Było też wielu spośród zesłanych wcześniej przez sowietów z Kresów Południowo-Wschodnich. Meldunki wewnętrzne mówiły wprawdzie, że można ufać im rzadziej niż Białorusinom, ale z drugiej strony trudno powiedzieć, czy i wśród tych drugich nie było więcej przypadków podobnych do Aplewicza. Tak czy inaczej nie ulega wątpliwości, że w szeregi polskiego wojska trafiali niekiedy ludzie stanowiący antypolską V kolumnę we wrześniu 1939 roku.
Na marginesie odnotujmy, że sam Anders trafił do polskiej armii „dzięki” takim dywersantom ukraińskim, którzy ranili go w czasie Kampanii Wrześniowej, uniemożliwiając przebicie się z polskimi oddziałami na Węgry. Kto wie, czy ta rana nie uratowała go też przed trafieniem potem do Katynia?
Anders uratował życie wielu Ukraińcom służącym wcześniej w dywizji „SS Galizien” (SS „Hałyczyna”), co niektórzy do dzisiaj mu wypominają. Trudno jednak sądzić, że miał wtedy pełną (czy jakąkolwiek?) wiedzę na temat zbrodni na Polakach dokonanych przez tę formację.
Generał działał według wytycznych nakazujących pozyskiwanie przedstawicieli wszystkich narodowości, którzy posiadali wcześniej obywatelstwo polskie. Pochodzili bowiem z terenów, które zarówno Polacy, jak sowieci uważali za swoje. Fakt, że Ukraińcy wybierali służbę w armii polskiej a nie sowieckiej, miał więc znaczenie prestiżowe i polityczne – pokazywał, którą władzę wolą.
Ludzie ci mieli wcześniej do czynienia zarówno z rządami polskimi, jak sowieckimi, mieli możliwość porównania. W sytuacji zagrożenia życia wybierali władzę polską, a kwestia niepodległości ukraińskiej w ogóle schodziła u nich na plan dalszy, wbrew dekalogowi nacjonalisty.
Anders nie mógł wtedy przewidzieć, że wielu z nich stanie się potem zaczynem, bądź katalizatorem antypolskiej ukraińskiej diaspory na emigracji. Prof. Motyka nie jest pewien, w jakim stopniu bezpośrednie interwencje polskiego generała uratowały tych ludzi, ale ocenia to jako prawdopodobne.
„Zmiana nazwy dywizji (z SS „Hałyczyna” na 1 Ukraińską Dywizję UNA przed jej kapitulacją wobec aliantów w maju 1945 r. – przyp.), fakt, że jej żołnierze byli do 1939 r. obywatelami polskimi, wreszcie interwencje Watykanu i być może gen. Andersa, uchroniły ją przed deportacją do ZSRR. (…) W 1947 r. byłym żołnierzom dywizji SS „Hałyczyna” pozwolono wyjechać do Kanady i Anglii” – pisze prof. Motyka.
Jako paradoks warto odnotować, że ostatnim dowódcą ukraińskiej dywizji był Pawło Szandruk – dawny oficer Wojska Polskiego, który za walkę przeciwko Niemcom we wrześniu 1939 r. został odznaczony Virtuti Militari!
Jak różni ludzie trafiali niekiedy do II Korpusu widać na przykładzie Antanasa Gecevičiusa, zbrodniarza wojennego, mającego na sumieniu przede wszystkim śmierć wielu Żydów. Jako członek litewskiej policji pomocniczej w służbie niemieckiej zwalczał także partyzantkę na Wileńszczyźnie i Nowogródczyźnie. Można założyć, że również partyzantkę polską, która działała tam równolegle z sowiecką.
Tymczasem, jako Antoni Giecowicz został dowódcą plutonu litewskiego kompanii 2 Batalionu Komandosów Zmotoryzowanych w Drugim Korpusie. Jako Anton Gecas osiedlił się potem, jak wielu kolegów z II Korpusu, w Wielkiej Brytanii, gdzie jego przeszłość wyszła na jaw dopiero w 1986 r. A 6 lat później jego winę uznał szkocki sąd.
Trudno dziś ustalić, ilu dawnych członków OUN-UPA ekspatriowało się potem z Kresów do powojennej Polski podszywając się pod Polaków z obawy przed sowietami. Często również członkowie sotni banderowskich, zwłaszcza z Rzeszowszczyzny, udając Polaków „rozpływali się” na Ziemiach Odzyskanych.
Oddajmy głos żołnierzowi lwowskiej Armii Krajowej Bronisławowi Szeremecie, który napisał książkę o krwawym zbrodniarzu Służby Bezpeky UPA Dmytro Kupiaku, który do naszego kraju wyjechał jako ekspatriant na nazwisko Władysława Brodziaka:
„W Lubawce (2 km od czeskiej granicy) został on zaangażowany do pracy w fabryce tekstylnej jako księgowy. Szybko zdobył zaufanie dyrektora fabryki i całego środowiska. Wstąpił do PPS i został sekretarzem związku Zawodowego Pracowników Tekstylnych.
Był nawet konfidentem UB, ale tu nie zdążył popisać się swoimi „umiejętnościami”, gdyż wkrótce zaczął mu się palić grunt pod nogami. W kwietniu 1946 roku pojechał służbowo do Wałbrzycha, gdzie w hotelu natknął się na Polaka ze wsi Pobużany. Rozpoznany, uciekł do Lubawki. Spotkanie to i wiadomość o zlinczowaniu rozpoznanego banderowca-ludobójcy na ulicy Wałbrzycha, wystraszyły go do tego stopnia, że natychmiast uciekł do Czechosłowacji. Stamtąd przez Niemcy i Anglię uciekł do Kanady”.
Na ironię losu zakrawa fakt, że również Dmytro Doncow, główny ideolog zbrodniczego ukraińskiego nacjonalizmu, przyszedł do ambasady polskiej w Bukareszcie, gdzie spotkał Jerzego Giedroycia i gdzie wydano mu polski paszport, który pozwolił Doncowowi wydostać się przez amerykańską strefę okupacyjną do Kanady.
Redaktor „Kultury” bronił tej decyzji wskazując, że Doncow mógł podjąć współpracę z Niemcami, którą mu oferowali, ale wolał dostać się do Bukaresztu, wziąć polski paszport i uciec.
Nie zmienia to jednak faktu, że na jego publikacjach wychowali się zbrodniarze, którzy wymordowali sto kilkadziesiąt tysięcy Polaków, dziesiątki tysięcy Ukraińców, Żydów i innych narodowości. Ponadto przebywając w Pradze Doncow pisywał artykuły o tematyce ukraińskiej do prasy niemieckiej.
Nieprzypadkowo też słynny współtwórca zbrodniczego ruchu ukraińskich nacjonalistów Stefan Bandera mieszkał po wojnie w Monachium, w amerykańskiej strefie okupacyjnej, pod polskim nazwiskiem Stefan Popiel.
W ówczesnej sytuacji bardzo wygodne było podawanie się na Zachodzie za Polaka, przedstawiciela narodu wyjątkowo zasłużonego w wojnie, który na skutek ustaleń jałtańskich nie może wrócić do domu. Państwa alianckie musiały tych Polaków wkalkulować w koszt dokonanej przez siebie zdrady naszej niepodległości. Przy okazji warto odnotować, że w obronie prawa Polaków do pozostania na Zachodzie występował ten sam brytyjski premier Winston Churchill, który ich wcześniej zdradził w Jałcie.
Wykorzystywanie zaufania, którym darzyli Polaków zachodni alianci przez władających językiem polskim zbrodniarzy wojennych nie było więc rzadkością. A że zaufanie to było powszechne widać nawet w zachodnim filmie i literaturze. Nie bez powodu w powieści „Orzeł wylądował” Jacka Higginsa i jej filmowej adaptacji niemieccy spadochroniarze mający pojmać lub zabić Churchilla są przebrani w polskie mundury. Właśnie aby wzbudzić zaufanie Anglików. Można tylko przypuszczać, że gdyby Niemcy naprawdę zamierzali to zrobić, sięgnęliby raczej po swoich ziomków z polsko-niemieckiego pogranicza.
Nam pozostaje ze smutkiem stwierdzić fakt, że jako Polacy zbyt często wykazywaliśmy wobec naszych dawnych katów naiwność i beztroskę.
Aleksander Szycht